W dniach 29 lipca-5 sierpnia 2018r. trwała ogólnopolska inicjatywa ewangelizacyjna Przystanek Jezus. Związana jest ona z muzycznym festiwalem PolandRock (dawniej – Woodstock) i odbywa się od 1999 r. Na Przystanku Jezus obok wydarzeń muzycznych, są organizowane także rekolekcje, spotkania, warsztaty dla ewangelizatorów i wszystkich chętnych.
Kostrzyn nad Odrą przez kilka dni w roku zamienia się ze zwyczajnego miasteczka w kolorową mozaikę stylów muzycznych, wypełnia się barwnym tłumem ludzi, którzy starają się szanować odmienność każdej osoby. Przystanek Jezus jest częścią tej wielkiej całości, częścią piękną, ponieważ jego uczestnicy przypominają swoją obecnością, że Jezus z nikogo nie rezygnuje.
Na polach woodstokowych doświadczyłam całego dramatyzmu wołania Krwi Chrystusa. Jezus wzywa nie tylko by oddać swój czas najbardziej pogubionym bliźnim, głosić Jego dobrą nowinę, lecz także pozwolić Mu na to, by przez dar spotkania z różnymi osobami, On sam mógł odmieniać także moje serce. Na Przystanku Jezus można doświadczyć jak ewangelia wchodzi w życie i nadaje mu sens.
Chodząc ulicami tego prowizorycznego miasteczka składającego się z namiotów największe wrażenie wywarli na mnie ludzie, którzy koczowali w stertach śmieci. Kiedy szliśmy grupą, jeden z ewangelizatorów zwrócił uwagę na człowieka zawiniętego w karton obok góry puszek po piwie. Nie zauważyłam go, podobnie jak Romka, który siedział przy rynsztoku. Na pierwszy rzut oka – 60 lat, zniszczony przez alkohol, a jeszcze bardziej przez samotność. Ma 38, ma marzenia, chce założyć rodzinę. Ci samotni ludzie, którzy przyjeżdżają by zapomnieć o swoich problemach, zagłuszyć je, często zaczepiają ewangelizatorów, by zwyczajnie porozmawiać. Oto lakoniczna historia Dawida: dwa lata temu był w lepszej formie. Jego skóra z licznymi pocięciami i tatuażami mówi więcej niż jego plączący się język. Ich wołanie o miłość stało się dla mnie wołaniem Jezusa, Jego Krwi.
Wśród tłumu posypanego kolorowym proszkiem krysznowców można było ulec ułudzie: oto wolność! oto równość i braterstwo! Jednak rudy pył kostrzyńskiego pola nieustannie przypominał mi, że nie za taką wolnością tęskniła dziewczyna, która nad ranem płakała w naszych ramionach. Ludzkie rany ukrywają się często za beztroską nonszalancją i swobodą ubioru, za romantyczną wolnością. Każdego dnia często uczyłam się rozpoznawać w tych pozorach rozpaczliwe wołanie o miłość. Mam przed oczyma zielonowłosego chłopaka. To był wyzwolony artysta, która po paru minutach wyznał, że od wielu lat cierpi na depresję, na festiwalu chce zapomnieć o wszystkim, nie słyszeć swoich myśli. Bardzo poruszająca dla mnie była postawa jego dziewczyny, która z wielką cierpliwością czekała na jej powrót do życia, kiedy dojrzeje do założenia rodziny.
„Wolność” potrafi prowadzić do zezwierzęcenia się, braku hamulców, ale może także wyzwalać ku dobru, poświęceniu, ofierze. O takiej wolności Chrystusowej mówił w swoich rekolekcjach dla ewangelizatorów abp Grzegorz Ryś. I to właśnie do takiej wolności zostaliśmy wykupieni Krwią Chrystusa. Przemodlenie tej prawdy sprawiało, że z przemienionym sercem wychodziliśmy do naszych często pogubionych braci i sióstr na polach festiwalowych. Dzielenie się kerygmatem, modlitwa wstawiennicza, a czasami zwyczajne wysłuchanie, przytulenie, uśmiech, było naszą codzienną misją. W tych spotkaniach nie chodziło jedynie o nawracanie kogoś. Dla mnie było to także przyjęcie na siebie ran drugiego człowieka, słabości Kościoła i mocy Chrystusa. To także zmierzenie się z prawdą, że Kościół jako instytucja rani innych, że my jako ludzie Kościoła jesteśmy również powodem zgorszenia i odejścia od Boga.
Szczególnie zapadło mi w pamięci spotkanie pod namiotami z grupą ludzi. Zaprosili nas do siebie porozmawiać. Rozmowa toczyła się powoli, mieliśmy dla siebie czas. Bez pośpiechu każdy przedstawiał się, opowiadał o swojej rodzinie. Nasi znajomi narzekali na kościół, opowiadali o swoim odejściu od wiary. Nasza rozmowa nabierała głębi, przechodziliśmy do bardziej poważnych tematów. Szczególnie ważnym punktem była wspólna modlitwa wstawiennicza. Rozstawaliśmy się bardziej ubogaceni sobą i Bogiem. Pamiętam jak pod jednym namiotem jeden z festiwalowiczów ewangelizował nas przez swoje otwarte świadectwo miłości do Jezusa.
Doświadczenie tych dni ukazało mi oblicze Kościoła paschalnego, bo to Chrystus bierze na siebie nasze cierpienia, nie dzieli na lepszych z Przystanku Jezus, i gorszych z PolandRock. W swojej Krwi jednoczy nas i pokazuje, że potrzebujemy siebie nawzajem. Autentycznym świadectwem były dla mnie ewangelizatorzy, którzy wcześniej byli woodstokowiczami. Nie kreowali się na lepszych. Wiedzą, że bez Jezusa mogą znaleźć się na samym dnie. Nie mogę zapomnieć szczęśliwych i czystych oczu Jerzego, byłego więźnia i uzależnionego od wielu nałogów, który z wielką czułością rozmawiał z niewierzącą dziewczynką a potem modlił się nad nią.
Zakochałam się w tym Kościele, który pod namiotem cyrkowym wyglądał jak szpital polowy. Dawał dużo cienia i znajdował się naprzeciwko Lidla. Dzięki temu zawsze było u nas tłoczno. Kiedy wracaliśmy z ewangelizacji, na posadzce leżeli ludzie zmęczeni, znużeni, pijani, lub po prostu rodziny z dziećmi, którzy przyszli ot tak. Natomiast na obrzeżach namiotu spowiadali księża, modlili się razem ze świeckimi i osobami konsekrowanymi, rozmawiali. Zakochałam się w takim Kościele, który wychodzi naprzeciwko człowiekowi, szuka, przygarnia, głosi Jezusa. Za takim Kościołem tęsknię, bo jest on żywy. To bardzo ryzykowne należeć do takiego Kościoła, bo to wymaga wyjścia ze swego pokoiku, porzucenia świętego spokoju, nie oceniania. Ale innego Kościoła nie mamy.